fbpx

Większość z nas marzy o bezwarunkowej miłości, no może oprócz mnichów tybetańskich i innych oświeconych. To takie trochę dziecięce marzenie, by ktoś kochał nas i akceptował, z wadami i zaletami, w gorsze i lepsze dni. Słowem – by kochał nas takimi jacy jesteśmy naprawdę, z całym dobrodziejstwem inwentarza, niezależnie od naszych nie zawsze fajnych zachowań czy przywar.

Tylko jak możemy oczekiwać tego od kogoś, skoro my sami nie kochamy siebie bezwarunkowo? Jesteśmy z siebie dumni, gdy osiągamy sukcesy i inni nas chwalą. Podobamy się sobie w garniturze/garsonce/w szpilkach/w sportowych ciuchach (niepotrzebne skreślić) w ładnym otoczeniu, z super gadżetami. Akceptujemy siebie w ulubionej roli – biznesmena, kobiety sukcesu, mentora, szefa, kochającej i tolerancyjnej mamy. Lubimy siebie, gdy jesteśmy radośni, pełni życia, gotowi do wyzwań. Ale czy wtedy jesteśmy prawdziwi? Albo inaczej – czy to jest cała prawda o nas?

A co z tą częścią mniej fajną? Gdy jesteśmy źli, smutni czy leniwi? Co z nami, gdy jesteśmy chorzy, zasmarkani, z tłustymi włosami? Co wtedy, gdy utyjemy, wyłysiejemy, pomarszczymy się? A co gdy zachowamy się wrednie albo zranimy kogoś? Czy można kochać siebie tylko w części?

Nie, nie można, bo miłość nie stawia warunków. Czy rodzice, oprócz oczywiście sytuacji patologicznych, kochają dziecko tylko wtedy, gdy się uśmiecha, radośnie pokonuje przeszkody w nauce chodzenia, recytuje wierszyk? Nie, kochają je także wtedy, gdy narobi w pieluchę, krzyczy całą noc albo marudzi cały dzień. Tylko niestety często później jakoś zaczynają się pojawiać warunki. Gdy nie jesteśmy już rozkosznym bobasem, a mamy być grzeczną dziewczynką czy mądrym chłopcem. Bo mamy dostać szóstkę, a nie czwórkę. Bo mamy mieć sukcesy w sporcie, nauce, dziewczyny mają być ładne, szczupłe i miłe, a chłopcy przebojowi i wysportowani. Bo mamy być lepsi, grzeczniejsi i bardziej do pochwalenia się niż dzieci znajomych. I tak zaczynamy brać udział w wyścigu do ideału i zasługiwaniu na miłość. Wyścigu z góry przegranego, bo przecież nigdy nie będziemy wyglądać jak modelka czy aktor po Photoshopie. I nigdy może nie będziemy tacy „fajni” jak celebryci opowiadający o swoim idealnym życiu. Ciągle więc nie jesteśmy „dość” dobrzy.

To taki banał, że nie ma ludzi idealnych, powtarzamy to zdanie, a jednak w głębi serca wierzymy, że gdzieś są i próbujemy dotrzeć do tego nierealnego wzorca. I tak tracimy bezpowrotnie dni, które możemy spędzić na byciu nieidealnym, leniwym, gapiącym się w niebo. Gdy możemy posnuć się w szlafroku cały dzień albo pooglądać głupie seriale. Czasem pochorować, poużalać się nad sobą, zamiast udowadniać całemu światu, że zawsze damy radę. Tylko czasem okazuje się, że ci idealni i podziwiani, którzy zawsze mieli dawać radę, nagle popełniają samobójstwa czy idą w inną destrukcję.

Tak sobie myślę, że świat tego nie potrzebuje – kolejnych idealnych klonów bez zmarszczek i porażek na koncie. Że my ludzie, mimo technologii XXIw., mamy wyjątkowy radar na sztuczność, fałsz, udawanie. I że nawet jeśli niby podziwiamy kogoś, kto wydaje się idealny, to jednak cenimy tych, którzy są prawdziwi, przyznają się do błędów i głupich rzeczy, które robili w życiu. Rozejrzyjmy się wokół, kogo wybieramy na przyjaciół, kogo naprawdę lubimy, z kim chcemy przebywać. Czy nie z kimś, kto pokazuje prawdziwe emocje, nawet trudne? Czy nie z kimś, kto czasem ma gorszy dzień, poplamiona koszulę i zły humor? Czy rezygnujesz z przyjaźni z kimś, gdy przytyje, straci pracę albo popełni błąd? Nie. Więc dlaczego akceptujesz siebie tylko w ładnym opakowaniu? W swojej najlepszej wersji? Oczywiście warto nad sobą pracować, nad tym, co nas wkurza lub co nam przeszkadza. Ale ideałem nigdy nie będziesz! I dzięki Bogu – wyobrażasz sobie świat pełen chodzącej doskonałości? Na kogo byś ponarzekał? Z kim byś się pokłócił? 🙂